Skip to main content

Marynarze i żeglarze w PRL

portret użytkownika Marek

Motto:
„Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów dokonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców” (Herodot I 1,1)

Spotkanie na szlaku

Był to już mój trzeci rejs do Grecji. W ostatnich dniach maja siedemdziesiątego szóstego roku opuściłem Rijekę - wówczas jeszcze w Jugosławii - z planem dotarcia via Kanał Koryncki przez Morze Egejskie do tureckiego portu w Kusadasi, a następnie powrót i zakończenia rejsu w Pireusie.

Płynęliśmy zachodząc do dalmatyńskich portów - wtedy jeszcze dziewiczych. Urocze miasteczka Rab, Zadar, Rogoznica, Hvar i Dubrownik chociaż wcześniej bywałem tu kilkakrotnie wciąż mnie zachwycały. Minęliśmy Zatokę Kotorską i w czarnogórskim Barze zrobiliśmy odprawy graniczną, i celną. Adriatyk okazał się łaskawy i jednym skokiem, jednym halsem, na sprzyjającym wietrze, wzdłuż albańskiego wybrzeża dotarliśmy do Korfu (Kerkyra) na wyspie tej samej nazwy. Mieliśmy za sobą pięćset mil morskich żeglugi i byliśmy już w Grecji. Jeszcze tylko kolejny skok przez Morze Jońskie i Itakę do Kanału Korynckiego, a następnie tam i powrót w poprzek Morza Egejskiego; i zmiana załogi w Marina Zea, w Pireusie.

Z Korfu trasa rejsu wiodła przez port Gaios na wyspie Paxos (Paxi) do miasta Preveza leżącego nad wąska cieśniną prowadzącą do Zatoki Ambrackiej (Arta). Chociaż płynąłem tu po raz trzeci podekscytowany wpływałem na jego redę będącą polem słynnej bitwy morskiej w 31 roku p.n.e., która przeszła do historii jako bitwa pod Akcjum, bo tak kiedyś ten port się zwał. Bitwa zmieniła układ sił w Rzymskim Imperium i być może w sposób zasadniczy zmieniła kierunek biegu Historii Świata. Brali w niej udział władcy imperium - rywalizujący konsulowie Gajusz Juliusz Oktawian i Marek Antoniusz, i wspierająca Antoniusza królowa Egiptu, Kleopatra VII Wielka. Miejsce zdarzenia sprzyja rozważaniom nad losami jednostek i państw, sprzyja głębokiej refleksji nad namiętnościami władającymi ludźmi.

Wąskim, krętym i płytkim przejściem, oznakowanym bojami farwaterem, dotarliśmy do portu. Przy kei – obecnej promenadzie - stał rufą do wyjścia jakiś spory statek. Preveza nie była - tak jak dzisiaj - tętniącym życiem portem jachtowym (mam wrażenie, że wówczas byłem jedynym tam jachtem). Zbliżając się ze zdumieniem i radością zobaczyłem biało-czerwona banderę i odczytałem jego nazwę – „Grudziądz”, pod spodem port macierzysty Gdynia! Stanąłem dziobem do kei tuż za nim.
Sklarowaliśmy się co nieco i jak przystało udałem się na statek - jak kapitan do kapitana – z wizytą, wraz z całą, czteroosobową, załogą
Gdy się zaanonsowałem, wachtowy na trapie pobiegł mnie zaawizować. Zamiast kapitana przyszedł młody człowiek, który ucieszył się ogromnie.
- Żeglarze! – zapraszam do mesy.
Okazało się, że wczoraj z pożegnalną wizytą u kapitana był kapitan radzieckiego statku, który podobnie jak m/s „Grudziądz” przybył tu po ładunek soku pomarańczowego w puszkach i dzisiaj kapitan naszego statku był co nieco w niedyspozycji, dlatego nie mógł przyjąć mnie osobiście.
- Czego potrzebujecie? – zapytał bez zbytnich ceregieli.
- Panie ochmistrz, pięć obiadów, dla panów żeglarzy – nie czekając odpowiedzi zawołał w stronę zbierających się ciekawskich marynarzy.
Po chwili stanęły przed każdym z nas smaczne trzydaniowe obiady.
- Ale czego potrzebujecie? – nalegał.
Po chwili zastanowienia poprosiłem o pospawanie mosiężnego detalu tłoka ręcznej pompy zęzowej znajdującej się kokpicie oraz o dwa kanistry paliwa. Niczego więcej nie było nam trzeba.
- Chief od maszyny do mnie – zawołał dziarsko.
Biegiem przybył starszy mechanik i zaraz zabrał się do realizacji zamówienia. Któryś z mechaników poszedł spawać, a drugi ze zbiornika rozchodowego utoczyć ropy.
- Jestem z Gdyni, byłem raz [tak , tak - raz!] na basenie jachtowym – pochwalił się.
Okazało się, że jest stewardem kapitańskim. Wyjaśniało to sprawę jego statusu. Z racji stanowiska i pełnionych zajęć miał bliski dostęp do kapitańskiego ucha i jako szara eminencja rządził się niepodzielnie. Ponadto w owych czasach na nie wymagające większych kwalifikacji stanowiska stewardów mustrowano różnego autoramentu protegowanych.
Oprócz starszego mechanika inni oficerowie w ogóle się nami nie zainteresowali. No cóż – non comments.
Potoczyła się rozmowa o tym skąd płyniemy, dlaczego tu zaszliśmy i dokąd mamy zamiar płynąć.
- Tak żeglarstwo, to jest prawdziwa sztuka, to prawdziwa żegluga! [żeglarstwo (żaglowe) od zawsze i dzisiaj też zalicza się do sztuki] - steward był pełen uznania.
- Nie to co my na naszych statkach, na których nawigacja jest nieskomplikowana, bardzo prosta! Pływamy na stałej linii lewantyńskiej i nasi oficerowie nawet nie wygumkują map, tylko pływają po stałych, starych, rutach! Gapią się w radar, piętnaście mil przed portem wołają przez ukaefkę pilota, a jak nie ma w porcie miejsca, to na redzie rzucają kotwicę i czekają.
Tutaj muszę dodać, że nasze wyposażenie nawigacyjne składało się z lornetki, stopera, barometru, zegara okrętowego i kompasu - który na szczęście miał tylko minimalną dewiację oraz oczywiście z dwu ekierek, linijki i cyrkla nawigacyjnego. Na sztagu wisiał reflektor radarowy – miał nawet atest – ale nigdy nie byłem pewien, czy ktoś nas widzi. Tylko mapy mieliśmy dobre – komplet Adriatyku podarowany przez dyrektora Instytutu Hydrograficznego w Splicie, dla którego budowaliśmy w Gdańsku okręt hydrograficzny. Na resztę trasy mieliśmy zakupione w Urzędzie Morskim, w Gdyni, mapy angielskie. Mapy, spis świateł i angielską locję uzupełniały cztery żeglarskie przewodniki poczciwego H. M. Denhama: „Die Adria” (1974), „The Jonian Islands to Rhodes” (1972), „Das Ostliche Mittelmeer” (1968) i „Die Agais” (1970).
Jacht – nowe, mahoniowe, cacko - posiadał już silnik i żagle z dakronu, ale takich fanaberii jak log, echosonda, czy wiatromierz nie było. Nie miał też ukaefki, ani radia. Coś takiego jak GPS, GPS-plotter, lub autopilot nie mieściło się w najbardziej szalonych głowach. Nie było na nim bimini, tak popularnego dzisiaj w gorącym klimacie. Jacht nie posiadał ani owiewki, ani „szprycbudy”. Najbardziej jednak dokuczał brak łączności z krajem (brak telefonu komórkowego – sic!!). W porcie, na poczcie, należało zamówić rozmowę telefoniczną i czekać. Połączenie będzie, albo nie będzie!
- To jest prawdziwa sztuka, żeby pływać taką łupinką i tak trafiać bezpiecznie do portów – stewarda nie opuszczał podziw.
- A co robicie jutro? – dopytywał.
Opowiedziałem mu o naszych planach. Otóż jutro taksówką pojedziemy do odległego stąd dwadzieścia kilometrów, dobrze zachowanego, hellenistycznego miasta Nikopolis, które powstało po bitwie pod Akcjum i w szczytowym momencie miało trzysta tysięcy mieszkańców!
- Taksóóówką? – zadziwił się ogromnie.
- Nasza załoga niczym się nie interesuje, a tu jeszcze taki wydatek!
Przy okazji okazało się, że nastroje wśród załogi są bardziej niż podłe. Statek chociaż pływał na stałej linii otrzymał - wyjątkowo - dodatkowy fracht miedzy portami Lewantu, a teraz jeszcze tu zboczył po dodatkowy ładunek soku pomarańczowego. Od miesiąca powinni być już w kraju. Całe pieniądze zostały zainwestowane w „towar” (kwitł wtedy tak zwany „import marynarski” i zwykły przemyt, na których wyrosła nie jedna fortuna, nie jedna willa), a oni tu tak „bezproduktywnie” (?) się wożą….Wszyscy są wściekli.
- Namówię załogę, pojedziemy razem! – wrócił mu optymizm.
Myśl o wycieczce wyraźnie go ożywiła; gdy w tym momencie przybiegł wachtowy dyżurujący na trapie.
- Grecki celnik nie pozwala wynieść ze statku na jacht dwu kanistrów z paliwem! – wołał zdenerwowany.
Nasz steward-dobrodziej poderwał się i pobiegliśmy na pokład. Celnik zawrócił kolegę z kanistrami, i ten znajdował się już w połowie trapu.
- Od jutra koniec obiadów! – zawołał do celnika, podkreślając słowa wymownym gestem, który chociaż znany już wcześniej, wszedł do Historii jako „gest Kozakiewicza”.
Celnik szybko zrozumiał swój błąd. Skruszony zmienił zdanie i kolega zawróciwszy spokojnie zaniósł pełne paliwa kanistry na jacht. Tłok pompki też już został naprawiony.
Następnego dnia rankiem zjawiłem się na statku. Niestety stewardowi mina zrzedła. Udało mu się namówić na wycieczkę jeszcze tylko trzy osoby.
- Nie ma chętnych, nawet wśród oficerów – rozłożył ręce.
Nowa technika i nieprzeparta chęć zysku zabiła wśród marynarskiej braci wszelki romantyzm morza i ducha przygody. Zajmowali się jedynie liczeniem i przeliczaniem dolarów pochodzących z dodatku dewizowego i ewentualnego przemytu oraz tak zwanym „przebiciem”, czyli przeliczaniem ile złotówek udało się „wyciągnąć” z jednego zainwestowanego dolara.
Pojechaliśmy w dwie taksówki. Wycieczka udała się nad podziw, ale czas naglił i po południu postanowiłem płynąć dalej.
- Dokąd płyniecie? – zainteresował się nasz opiekun, któremu wrócił rezon.
Opisałem najbliższą trasę.
- Dziesięć mil stąd, dalej na południe, znajduje się port Lefkas i kanał dzielący wyspę Lefkas od stałego lądu. Po przejściu kanału wpływamy na akwen zwany przez Greków Morzem Wewnętrznym, na którym to znajduje się wyspa Itaka - dawne królestwo Odyseusza. Zaś w pobliżu portu Nydrion na wyspie Lefkas znajduje się Scorpios, prywatna wysepka legendarnego armatora wszechczasów Arystotelesa Onassisa, który rok temu zmarł (15. marca 1975) i został tu pochowany. Chcemy obejrzeć jego matecznik.
- Taaak! – zacukał się.
- Przecież moglibyśmy opuścić łódź ratunkową i też popłynąć.
Nie wiem czy udało mu się zrealizować ten pomysł. Przyglądając się załodze - raczej wątpię. Z kapitanem statku już się nie spotkałem. Był jeszcze niedysponowany – musi, miał słabą głowę i ruski kapitan, znaczy się, mocno go poturbował.
Popłynęliśmy własnym szlakiem. Sprawnie przebyliśmy Kanał Levkas i tuż przed zachodem słońca dotarliśmy w pobliże wysepki Scorpios. Zachodzące, czerwone słońce, krwawo zabarwiło morze wokół niej. Wspomniałem śmierć Onassisa i nasunęło mi się skojarzenie – zachód słońca nad Scorpios! Słynny jacht motorowy „Christina”, na którym niegdyś balowała światowa śmietanka stał zaniedbany z wychylonym dźwigiem pokładowym jak ptak ze złamanym skrzydłem.
Jego śmierć zbiegła się symbolicznie z największym kryzysem żeglugowym lat siedemdziesiątych. Ponowne otwarcie Kanału Sueskiego (05. czerwca 1975) spowodowało, że setki statków, szczególnie zbiornikowców, stanęło „na sznurku”, a tysiące marynarzy znalazło się na „biczu” (ang. beach – plaża), czyli bez pracy.
Słońce zaszło nad morskim imperium Onassisa!

Marian Lenz

m/s „Grudziądz” – r. bud. 1963, Stocznia Szczecińska, armator PLO, general cargo, Lc= 113,54m, Bc= 15,50m, N= 4600 KM, 2872 DWT, 4561 BRT, 1535 NRT
s/y „Ślimak” – r. bud. 1971, Stocznia Północna w Gdańsku, drewniany, typu „Szmaragd”, L= 9,3m, B= 2,45m, T= 1,5m , żagle 30m2, silnik 11KM, 5 koi, masa 3,5 tony.
Linia lewantyńska – linia do śródziemnomorskich portów Bliskiego Wschodu

( publikacja za zgodą autora)

8 marca 2012

Marek

4.666665
Ocena: 4.7 (3 głosów)
Twoja ocena: Brak