Skip to main content

Wymodliliśmy!!! Dzięki Panie Boże!!!!

portret użytkownika Piotr Korzeniowski

Podziękowanie Stanisława Michalkiewicza
13 kwietnia 2018

Szanowni Czytelnicy, Słuchacze i Telewidzowie!

W związku z chorobą otrzymałem od Państwa mnóstwo wyrazów życzliwości i pomocy, zarówno tej duchowej, jak i materialnej. Na samą pocztę elektroniczną wpłynęło ponad 300 listów, więc rozumieją Państwo, że nie mogę na wszystkie odpowiedzieć indywidualnie. Zatem dziękuję za tę falę życzliwości w ten sposób w przekonaniu, że te słowa do Państwa dotrą.

Powoli wracam do zdrowia. Jak powiedział kiedyś dr Rydygier, do życia trzeba wracać ostrożnie, ale nie za późno. Wyrazem tej ostrożności z mojej strony jest odwołanie wszystkich spotkań i uczestnictw w konferencjach do końca kwietnia. Nie wiem, czy byłbym w stanie sprostać oczekiwaniom PT Publiczności. Ponieważ jednak z powrotem do zdrowia nie można zwlekać, mam nadzieję, że wkrótce wrócę do poprzedniej formy, o czym nie omieszkam Państwa z radością poinformować.
Stanisław Michalkiewicz
13 kwietnia 2018

http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4191

Wokół „dialogu” i „grzechu”

W połowie marca Konferencja Episkopatu Polski ogłosiła komunikat informujący o potrzebie czy nawet konieczności podtrzymania ”dialogu polsko-żydowskiego” - oczywiście „opartego na prawdzie” i tak dalej. Te komunikaty redagowane są językiem, a właściwie rodzajem specyficznego żargonu, przypominającego ten znany z komunikatów zebrań plenarnych Komitetu Centralnego PZPR. Tam też w charakterze przekazu informacyjnego używane było rozmaite zaklęcia, które wymagały tłumaczenia ich na język ludzki. A przecież choćby takie sformułowanie, jak „dialog polsko-żydowski” wymagałoby przetłumaczenia. Cóż to bowiem jest, ten cały „dialog”? Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że chodzi o rozmowę. Ale rozmowa może wyglądać rozmaicie. Może polegać na wymianie banalnych spostrzeżeń, że na przykład w nocy jest ciemno, a w dzień znowu jasno. Przykład takiej rozmowy przytacza Antoni Słonimski wspominając swoje przygody, gdy pracował w UNESCO. Pewnego razu przyjmował Ważnego Delegata z Afryki. Delegat zaćwierkał coś do tłumacza, który powiedział: on pyta, czy pan pisze utwory długie, czy krótkie. Słonimski odpowiedział, że i długie i krótkie. Ważny Delegat bardzo się ucieszył, kiwał głową, cmokał itd., wreszcie powiedział, że u nich też piszą utwory długie i krótkie. Teraz ucieszył się z kolei Słonimski, cmokał, kiwał głową, aż wreszcie poczuł, że kolej na niego, więc za pośrednictwem tłumacza zapytał Ważnego delegata, z jakich stron pochodzi. - Z Północy – odparł Delegat i dodał: a u nas na Północy jest zimniej, a na Południu cieplej. - To tak samo, jak u nas – ucieszył się Słonimski. - Na Północy jest zimniej, a na Południu cieplej. Radości nie było końca i gdyby audiencja potrwała dłużej, to pewnie by się obydwaj z tej radości spłakali. Ciekawe tedy, czy „dialog polsko-żydowski” wygląda podobnie, czy też jakoś inaczej – bo chyba nie przybiera postaci ostrej wymiany poglądów, czy – nie daj Boże – wzajemnych oskarżeń? Prawdopodobnie polega na prawieniu sobie duserów, na piciu sobie z dzióbków, co stwarza uczestnikom miłe wrażenie, że nie tylko są ludźmi kulturalnymi, ale że w dodatku załatwiają jakiś ważne sprawy, umacniają przyjaźń i tak dalej. Tymczasem przechodzenie do porządku nad konfliktami interesów niczego nie rozwiązuje, ani nawet nie posuwa naprzód. Przeciwnie - „dialog” może być taktyką obliczoną na psychiczne rozbrojenie przeciwnika, który choćby z uprzejmości musi udawać, że w stanowisku drugiej strony dostrzega jakieś elementy słuszności i zasadności. Na przykład obecnie w stosunkach polsko-żydowskich nie ma ważniejszej sprawy, niż wysuwane wobec Polski żydowskie roszczenia majątkowe i koordynacja żydowskiej polityki historycznej z historyczną polityką niemiecką, której efektem jest nie tylko przerzucanie odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej na Polskę i Polaków, ale również przyprawianie przez żydowskie centra propagandowe narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców. Takie roszczenia i takie oskarżenia budzą zdecydowana reakcję po stronie polskiej, którą strona żydowska piętnuje, jako „antysemityzm”. I w tym momencie objawia się prawdziwy i złowrogi cel tego „dialogu” - bo biskupi zaczynają piętnować „antysemityzm” jako „grzech”. Warto jednak zwrócić uwagę, że – po pierwsze – o tym, co jest antysemityzmem, nie decyduje ani Kościół, ani nikt inny, tylko właśnie Żydzi, którzy w dodatku – po drugie, coraz częściej stawiają znak równości między antysemityzmem, a zwyczajną spostrzegawczością. Na przykład Liga Antydefamacyjna, jako „antysemickie” piętnuje opinie, że Żydzi mają nieproporcjonalne do swej liczebności wpływy w świecie finansów, czy w amerykańskim przemyśle rozrywkowym. Taka opinia może być albo prawdziwa, albo nie – ale nie jest „antysemicka”. Nawiasem mówiąc, jedna i druga jest nie tylko prawdziwa, ale stanowi „oczywistą oczywistość”. Dlaczego Liga Antydefamacyjna wolałaby, żeby ludzie takich oczywistości nie dostrzegali – to osobna sprawa, natomiast dlaczego biskupi przechodzą nad tym do porządku dziennego i próbują wmawiać ufającym im ludziom, że taka spostrzegawczość jest „grzechem”, to sprawa druga. Warto jednak zastanowić się nad konsekwencjami takiej uprzejmości wobec partnerów „dialogu” - że coraz więcej ludzi przestanie przywiązywać wagę do tego, co mówią im biskupi – i wcale nie musi to oznaczać jakiegoś kryzysu wiary, tylko kryzys przywództwa, na który, mówiąc nawiasem, Polska coraz dotkliwiej cierpi od śmierci Prymasa Wyszyńskiego.

A przecież na tym nie koniec, bo cóż to znaczy „dialog polsko-żydowski”? Kogo z kim? Kto jest „żydowską” stroną tego „dialogu”? Czy są nią żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, który wysuwają wobec Polski roszczenia majątkowe, czy jest nia Liga Antydefamacyjna, która każde niewygodne dla Żydów spostrzeżenie piętnuje jako „antysemickie”, czy wreszcie są tą stroną żydowskie ośrodki propagandowe, które przyprawiają narodowi polskiemu odrażający wizerunek narodu morderców? Chyba nie – bo gdyby to one były tą drugą stroną, to wojna propagandowa przeciwko Polsce i Polakom nie rozpalałaby się coraz większym płomieniem. Zatem z kim biskupi, jako „strona polska” prowadzą ten cały „dialog”? Najwyraźniej z osobami, czy gremiami niewłaściwymi, które albo nie mają żadnego wpływu na postępowanie tamtych, albo są przez tamtych do „dialogu” delegowani. W pierwszym przypadku dialog jest bezcelowy, bo z oczywistych powodów nie może doprowadzić do żadnych rezultatów z wyjątkiem dostarczenia „stronie polskiej” złudzenia, że oto załatwia jakieś ważne sprawy, a w przypadku drugim – szkodliwy, bo prowadzi do psychicznego rozbrojenia polskiego uczestnika dialogu, który w sposób niedostrzegalny dla siebie samego, zaczyna przyjmować punkt widzenia strony przeciwnej.

Wreszcie, jeśli „dialog” ma być „oparty na prawdzie”, to chcielibyśmy usłyszeć stanowisko Episkopatu w sprawie zasadności żydowskich roszczeń majątkowych – bo to właśnie stanowi najtwardsze jądro konfliktu – czy są one zasadne, czy nie. Sytuacja, w której Episkopat unika zajęcia stanowiska w tej sprawie, tylko zabawia się „dialogiem” i próbuje sztorcować katolików w Polsce nowymi „grzechami”, nie przysparza mu wiarygodności. Zatem czy nie czas na porzucenie osobliwego żargonu komunikatów i przemówienia do Polaków ludzkim głosem?

Stanisław Michalkiewicz
miesięcznik „Moja Rodzina” • 14 kwietnia 2018

Do własnego organizmu

„Nie bądź mi nigdy wrogiem, kapryśnym tyranem, co się duszy radosnej przeciwstawiać sili. Noś mnie na rękach, ciało jasne i kochane i szanuj mnie nawzajem. A w ostatniej chwili, gdy nas ludzie odstąpią i zgaśnie nadzieja, wspomnij na tę umowę, przyjacielu drogi. Odejdźmy tak łagodnie, jak więdnie spirea, jak cichnie piosenka i jak kochanka serce oddaje – bez trwogi.” - napisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska pod tytułem „Do własnego organizmu”. W jej przypadku organizm umowy nie dotrzymał i podczas wojny umierała na raka w smutnym angielskim mieście Machesterze. W moim przypadku było trochę inaczej; kiedy „w stanie ogólnym ciężkim” zostałem przyjęty na Oddział Ratunkowy warszawskiego, szpitala na Solcu, najpierw zostałem obsztorcowany przez panią doktor za doprowadzenie organizmu do takiego stanu, ale potem zaczęły się rozmaite zabiegi, które organizm najwyraźniej przyjął z wdzięcznością, bo natychmiast zaczął zachowywać się lojalnie.

Nawiasem mówić, pojęcie „stanu ciężkiego” bywa względne. Kiedy po ciężkim sztormie na Atlantyku m.s. „Piłsudski” zawinął wreszcie do Gdyni, ze statku zniesiono na noszach kapitana Mamerta Stankiewicza do czekającej już na nabrzeżu karetki. Przed umieszczeniem w karetce kapitan Mamert Stankiewicz dał ręką znak, że chce coś powiedzieć odprowadzającemu go Karolowi Borhardtowi, który na „Piłsudskim” był pierwszym oficerem. „Znaczy – powiedział – mam nie wyjaśnione dolegliwości żołądka - po czym nastąpiła długa lista innych przypadłości – ale znaczy poza tym jestem zupełnie zdrów!”

Wylądowałem zatem w szpitalu, a ponieważ już wcześniej z powodu pogarszającego się samopoczucia musiałem odwołać swój udział w konferencjach i spotkaniach, wiadomość o tym rozeszła się „z szybkością płomienia”. „W każdym położeniu dziękujcie” - napominał św. Paweł. Wydawać by się mogło, że choroba nie jest akurat specjalnym powodem do wdzięczności, ale jakże tu nie dziękować za dar choroby, kiedy to właśnie ona wywołała eksplozję życzliwości, której echa docierają do mnie z prawie wszystkich kontynentów. Bardzo za to wszystkim dziękuję. „Duszy radosnej” więcej nie trzeba, a i organizm najwyraźniej się dostraja, co dobrze wróży dalszej harmonijnej współpracy.

Tymczasem świat idzie naprzód, czego dowodem była warszawska wizyta niemieckiego owczarka Franciszka Timmermansa, który najwyraźniej – podobnie jak wcześniej uczyniła to Nasza Złota Pani – przyjechał zorientować się, w jaki sposób najlepiej Polskę zoperować. Odbył zatem szereg rozmów, od których właściwie powinien zaczął jeszcze w styczniu 2016 roku, kiedy to Komisja Europejska z jego wybitnym udziałem, wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę badania stanu demokracji i praworządności. Od razu tedy widać, że o żadną demokrację, ani o żadną praworządność tu nie chodzi, tylko o spacyfikowanie Polski. Wizyta Franciszka Timmermansa miała zatem na celu rozpoznanie, na których folksdojczów może liczyć i do jakich podłości który z nich jest zdolny. Tego zaś u nas nie brakuje, bo polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza, chociaż oficjalnie propaguje skrobanki, to jednak dostarcza coraz to nowych pokoleń renegatów. Niedawno z cuchnących betów żydokomuny wyszedł śmierdzący dmuch w postaci protestu przeciwko pielgrzymce, jaką na Jasną Górę mają odbyć środowiska narodowe. Najwyraźniej żydokomuna wśród której znalazł się pan profesor Jan Hertrich-Woleński (kiedyś, za komuny, gdy działał w Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, żydowskiego nazwiska nie używał, widać zapomniał, ale teraz, skoro dla „ocalałych” szykuje się okres dobrego fartu, najwyraźniej musiał sobie przypomnieć) który wraz z panią prof. Magdaleną Środą, wzywa przeora Jasne Góry, żeby narodowców tam nie wpuścił. Najwyraźniej żydokomuna musiała uznać, że już może sięgnąć nawet na Jasną Górę. Ciekawe, że Żydzi, którzy sami organizują się na zasadzie nacjonalistycznej (Loża Zakonu Synów Przymierza przyjmuje tylko osobników z „żydowską tożsamością”), podczas gdy w krajach swego osiedlenia bez litości tępią nacjonalizmy narodów mniej wartościowych. Toteż nawet gdybym nic nie wiedział o polskich narodowcach, na widok listy sygnatariuszy pod wspomnianych protestem, poczułbym do nich odruch sympatii. Wprawdzie od każdej zasady bywają wyjątki, ale pomysł, by na wszystko to, co Żydzi energicznie zwalczają, spojrzeć z odrobiną życzliwego zainteresowania, wcale nie musi być taki głupi.

Po zawetowaniu przez prezydenta Dudę ustawy „degradacyjnej” widać wyraźnie, że on sam jest trzymany na coraz krótszej smyczy przez starych kiejkutów, a wcześniejsze wycofywanie się rządu z uchwalonych niedawno ustaw pokazuje, że PiS został już spacyfikowany. Jeszcze prezes Kaczyński może łudzić swoich wyznawców nadziejami na reparacje wojenne już nie tylko od Niemiec, ale i od Rosji, jeszcze może „dążyć” do wyjaśnienia tajemnicy smoleńskiej, jeszcze może nastawiać pomników prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w każdej miejscowości – ale wygląda na to, że Naszej Złotej Pani, żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu i – niestety – również części administracji amerykańskiej, udało się powyrywać PiS-owi kły i pazury, których, mówiąc nawiasem, wcale nie miał tak dużo. W tej sytuacji jedyna nadzieja, że nie dojdzie do najgorszego, to znaczy – do uchwalenia przez amerykański Kongres ustawy, która w Izbie Reprezentantów nosi numer 1226. Ponieważ Naczelnik Państwa, prezydent Duda i rząd zachowują w tej sprawie zagadkowe i niepokojące milczenie, jedyna nadzieja w Polonii Amerykańskiej, że jej desperacki lobbing w tej sprawie okaże się skuteczny. W przeciwnym razie „trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa, kryzys, krach!”

Wracając do własnego organizmu, w którego głos muszę teraz bardziej wsłuchiwać się, niż dawniej, to muszę jeszcze zrobić porządek z sercem. To nie jest łatwe, bo wiadomo, że serce nie sługa, ale konieczne. Wprawdzie Prymas Wyszyński mawiał, że głowa jest wyżej niż serce, ale samą głową Polski kochać się nie da. Serce jest do tego konieczne, chociaż rzeczywiście, jest niżej, niż głowa, zwłaszcza, gdy stoi się na własnych nogach.

Stanisław Michalkiewicz
tygodnik „Goniec” (Toronto) • 15 kwietnia 2018

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

W uścisku „realistów”

Wiele lat, a nawet dziesięcioleci musi upłynąć, „nim się przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytuń uleży” - pisał Adam Mickiewicz, wkładając tę opinię w usta Kajetana Koźmiana, poety pseudoklasycznego, co to „opiewał tysiąc wierszy o sadzeniu grochu”. W przypadku tak zwanych „żołnierzy wyklętych”, których na dobrą sprawę należałoby raczej nazywać niezłomnymi, dziesięciolecia chyba nie wystarczą. Z jednej strony „niech na zawsze w piosence zostanie chwała Polski, partyzancka brać” - jak śpiewaliśmy na obozach harcerskich w Zwierzyńcu na Roztoczu w latach 1957 i 1958, kiedy po październiku 1956 roku na krótko dopuszczono do harcerstwa „starych” instruktorów, niekiedy nawet AK-owców, których miejsce zajęli wkrótce potem partyjni karierowicze – ale z drugiej „reakcyjne podziemie” wzbudzało nienawiść przedstawicieli polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, która – korzystając z dobrego fartu pod sowiecką okupacją – rozwnuczyła się w kolejnych pokoleniach. Reakcja potomstwa hitlerowskich i sowieckich kolaborantów na przywracanie w Polsce pamięci o żołnierzach niezłomnych pokazuje, że polskojęzycznej wspólnocie rozbójniczej najwyraźniej nie wystarczyło fizyczne ich wytępienie, ale pragnęliby również zatrzeć o nich wszelką pamięć tak, żeby nie pozostał nawet ślad po zatarciu. Jest to skądinąd zrozumiałe, bo odradzanie pamięci o żołnierzach niezłomnych jest dla tego potomstwa nieustannym wyrzutem sumienia nie tylko z powodu łajdactw popełnionych przez przodków, ale również, a może nawet przede wszystkim dlatego, że żołnierze ci podnieśli poprzeczkę godności i honoru tak wysoko, że współcześni folkdsojcze, ani kunktatorzy, co to chętnie przywdziewają kostium „realistów”, nie są w stanie jej dosięgnąć nawet gdy podskakują, więc chociaż hurtowo wystawiają sobie nawzajem certyfikaty przyzwoitości, to w głębi serca wiedzą przecież, że wszystkie one są gówno warte – i to napełnia ich nieustannym bólem rozdrapywanych na nowo ran, zdawałoby się – już dawno i na dobre zarośniętych błoną podłości. Tu dziesięciolecia nie wystarczą i dopóki kolejne generacje odradzającej się nieustannie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej nie odetną się raz na zawsze od swojej kolaboranckiej przeszłości, to nie zaprzestaną też prowadzenia wojny przeciwko historycznemu narodowi polskiemu, który musi dzielić z nimi terytorium państwowe. Tej nienawiści doświadczyli najdotkliwiej przede wszystkim żołnierze niezłomni i pragnęli uwolnić się od niej, nawet za cenę schronienia się w śmierci. O czym marzyli? Odpowiada na to pytanie wspomniana piosenka: „Święty Pieter ci bramę otworzy. Spyta: skąd? - Z partyzantki jam jest! Wejdziesz w ogród spokoju i zorzy, boś jest Polak i walczyłeś też.” W ogród spokoju i zorzy... Udręczeni już tylko o tym marzyli, już tylko tego chcieli.

Militarna i polityczna klęska żołnierzy niezłomnych stanowi pożywkę dla tak zwanych „realistów”, u których albo niedostateczny temperament, albo brak odwagi, albo i jedno i drugie, wzbudza niechęć do wszelkich form przeciwstawiania się przemocy. Oczywiście ani do braku odwagi, ani niedostatku temperamentu przyznawać się nie wypada, ale od czegóż „realizm”? Toteż w imię „realizmu” postawa żołnierzy niezłomnych i przez nich jest, jeśli nawet nie bezwzględnie i pryncypialnie potępiana, to w najlepszym razie – lekceważona, jako efekt uwiedzenia fałszywą ideologią insurekcyjną, według której siły należy mierzyć na zamiary, co już od początku nosi w sobie zarodek klęski. Na pierwszy rzut oka tej krytyce ze strony „realistów” niepodobna niczego zarzucić. Rzeczywiście ideologia insurekcyjna z jej zasadą mierzenia sił na zamiary, nosi w sobie zarodek klęski. Ale kiedy rozbierzemy sobie te sprawy z uwagą, to nie da się ukryć, że krytyka żołnierzy niezłomnych główne swoje ostrze wymierza w poświęcenie. Tymczasem postawa realistyczna jest możliwa, a zwłaszcza owocna tylko wtedy, gdy nie wszyscy są realistami, gdy niektórzy, a nawet nie tyle „niektórzy” co raczej większość, wykazuje gotowość do poświęcenia na rzecz wymarzonego celu. I ocena, czy cel ów leży w granicach realizmu, musi ten czynni uwzględniać, na równi z innymi, na przykład – liczebnością armii, czy jej uzbrojeniem. W języku wojskowym nazywa się to „morale” i to właśnie ono często przesądza o wyniku konfliktu. „Zwycięży kto najmocniej chce” - głosiła piosenka popularna w czasach pierwszej komuny. I jeśli chodzi o poświęcenie, to żołnierze niezłomni dostarczają miary nie tylko cywilom, ale przede wszystkim – naszej niezwyciężonej armii, w której – jak podejrzewam – od „realistów” aż się roi.

Mieszanie herbaty bez cukru

Zainteresowanie społeczeństwa sytuacją naszej niezwyciężonej armii jest stosunkowo niewielkie, co można tłumaczyć zarówno okolicznością, że Polska została przez rządy SLD-PSL oraz Unii Wolności w znacznym stopniu rozbrojona. O jej kondycji świadczyły statystyki, według których w pewnym momencie liczyła ona 22 tys. oficerów, 45 tys. podoficerów, 12 tys. szeregowców zawodowych i 12 tys. szeregowców nadterminowych. Na jednego oficera przypadało 2 podoficerów, którzy dowodzili do spółki jednym szeregowcem. Podobnie wyglądała armia polska w czasach saskich, no ale wtedy używana była głównie do asystowania przy pogrzebach i tym podobnych uroczystościach. Drugą okolicznością jest skłonność Umiłowanych Przywódców do prężenia cudzych muskułów, to znaczy – muskułów sojuszniczych. Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest – już nie marszałek Śmigły-Rydz, tylko armia Stanów Zjednoczonych, która do spółki z Bundeswehrą będzie broniła polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi. W tej sytuacji dalekosiężna myśl wojskowa naszej niezwyciężonej armii kierowała się ku rozmnażaniu dowództw, w których można byłby sporządzić sobie wygodne nisze ekologiczne, gdzie można by spokojnie dotrwać aż do emerytury. Toteż nic dziwnego, że cywile nie zwracali specjalnej uwagi na armię składającą się też z cywilów, którzy tylko z racji swego emploi poprzebierali się w mundury. Przekonanie, że nasza niezwyciężona armia nikogo nie jest w stanie przed niczym obronić, było dodatkowo umacniane przez nie tyle nawet wprowadzenie batalionów obrony terytorialnej, co opowieści, że to właśnie one, w sytuacji gdy główne siły nasze niezwyciężonej zostaną już rozgromione, stawią napastnikowi bohaterski opór, na widok którego on się „zadziwi i zlęknie”, dzięki czemu ostateczne zwycięstwo będzie należało do nas. Nawet osobom bez specjalnego przygotowania wojskowego wydawało się to dziwne w sytuacji, gdy klasycy nauk wojskowych twierdzili, że jednym z podstawowych celów jest jak najszybsze przeniesienie wojny na terytorium nieprzyjaciela, a nie ściąganie jej na terytorium własne. Tymczasem zawirowania i spory, jakie wybuchały wokół naszej niezwyciężonej armii przechodziły nad tymi wątpliwościami do porządku, koncentrując się na „strukturze dowodzenia”, co przypominało mieszanie herbaty w szklance, do której zapomniano dosypać cukru.

Kosztowne zaniedbania i zaniechania

Tymczasem nawet w sytuacji posiadania potężnych sojuszników, trzeba zadbać o muskuły własne, bo czym kończy się prężenie cudzych muskułów, to przekonaliśmy się we wrześniu 1939 roku. Oczywiście możliwości te zależą od stanu gospodarki państwa, bo – jak to już dawno zauważył pogromca Napoleona, książę Wellington - „armia maszeruje na brzuchu”. Ale bywają niekiedy okazje pozwalające pójść na skróty i właśnie po praz pierwszy mieliśmy z nią do czynienia, gdy prezydent Kwaśniewski i premier Miller wprowadzili polski kontyngent wojskowy do Iraku. Było to spełnienie prośby administracji prezydenta Busha, którego można było wtedy poprosić o przynajmniej dwie przysługi wzajemne: obietnicę, że USA nie będą wywierały na Polskę nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych oraz o amerykańska zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego. Tak się bowiem złożyło, że w tym czasie zagranicznymi wierzycielami Polski były już wyłącznie państwa członkowskie NATO. Z tego tytułu Polska miała argument w rozmowie z Amerykanami i innymi rządami, że militarna konwersja, polegająca na tym, że pieniądze, które Polska miałaby oddać wierzycielom z tytułu spłaty długu, za ich zgodą przeznaczyłaby na modernizację własnej armii, będącej przecież składnikiem sił zbrojnych NATO i w dodatku rozlokowanej za wschodnim krańcu obszaru obrony NATO. Zatem taka militarna konwersja dokonałaby się w interesie wszystkich uczestników Paktu, a nie tylko Polski. Niestety ani jedna, ani druga propozycja nie została prezydentowi Bushowi złożona, bo Aleksander Kwaśniewski myślał, że w takiej sytuacji prezydent Bush z wdzięczności zrobi go I sekretarzem ONZ, a w ostateczności – I sekretarzem NATO. Nic z tego nie wyszło i Polska też nic z tego nie miała, bo tylko agenci amerykańscy dostali swoja dolę za pośrednictwem firmy Nur Corporation, która te „honoraria” rozprowadzała.

Druga okazja – tez zresztą zaprzepaszczona – pojawiła się, gdy prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset stosunkach z Rosją, w następstwie czego USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie. Kiedy w czerwcu 2014 roku prezydent Obama pojawił się w Warszawie, by powinszować nam, że ponownie podjęliśmy się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią, dwukrotnie na antenie Radia Maryja mówiłem, by tym razem już nie powtarzać błędu prezydenta Kaczyńskiego, który wcześniej podjął się tej roli za darmo, tylko żeby przedstawić prezydentowi Obamie dwie prośby: po pierwsze – by USA oficjalnie obiecały Polsce, że nie będą wywierały na nią nacisków w sprawie roszczeń żydowskich – a obecny rozwój wypadków pokazuje, jak ważna była to sprawa – oraz drugą – że Polska, podejmując się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta, siłą rzeczy stała się państwem frontowym. W związku z czym chcielibyśmy, by USA traktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael. To znaczy – 4 miliardy dolarów rocznie kroplówki finansowej na modernizacje i dozbrojenie armii oraz udogodnienia wojskowe, podobne do tych, z jakich korzysta Izrael. I znowu nikt nie ośmielił się złożyć prezydentowi Obamie tych propozycji, łącznie z Księciem-Małżonkiem Radosławem Sikorskim, inaczej nazywanym „Paziem”, który w podsłuchanej rozmowie wypłakiwał się, że musi Obamie „robić laskę” za darmo. Ale Rzeczpospolita nie płaciła Księciu-Małżonkowi za „robienie laski”, tylko za pilnowanie polskich interesów, do czego „Paź” najwyraźniej był albo za głupi, albo zbyt nieśmiały. „Laskę” by jeszcze zrobił, ale już nic więcej.

Po pierwsze – nie zachęcać

Nie jestem fachowcem wojskowym – a to oni powinni odpowiedzieć przywódcom państwa, jaka armia jest potrzebna do osiągnięcia celów, wynikających z polityki państwa. To o owo jednak i ja mogę powiedzieć, odwołując się do takich tęgich teoretyków wojny, jak Karol von Clausewitz. Zauważył on między innymi, że sprawcą wojny nie jest napastnik, tylko napadnięty, bo swoja słabością najwyraźniej musiał zachęcić napastnika. Podobnie myślały wilki z bajki napisanej przez biskupa Ignacego Krasickiego, jak to w lesie przydybały jagnię. Już zabierały się, by je rozszarpać i zjeść, gdy tymczasem jagnię postawiło sprawę na nieubłaganym gruncie praworządności – że jakże mogą je rozszarpywać i pożerać bez dania racji? Wilki się zreflektowały; rzeczywiście, tak nie można – i przedstawiły jagnięciu trzy powody, dla których zaraz rozszarpią je i pożrą: „smacznyś, słaby i w lesie” - „Zjedli niezabawem” - konkluduje pozbawiony złudzeń ksiądz biskup. Wypływa z tego wniosek, by nie dopuszczać do takiej słabości państwa, która zachęcałaby jakiegoś potencjalnego napastnika. A wydaje się, że pochłonięci sporami o „strukturę dowodzenia” naszą niezwyciężoną armią Umiłowani Przywódcy, a zwłaszcza – pan prezydent Duda, dopuścili do sytuacji, w której ukraiński generał odgraża się, że jeśli Polska będzie pomstowała na banderyzm, to półtoramilionowa ukraińska diaspora w Polsce „chwyci za kije”. Ciekawe, czy gdyby pan prezydent Duda zawiózł do Kijowa jeszcze jeden miliard euro haraczu, Ukraińcy w Polsce też „chwyciliby za kije”, czy jednak trochę by z tym poczekali?

Drugą sprawą jest eliminacja ze struktur państwa agentury – no a z tym Polska ma problem już od 1944 roku. Ciekawe, że ta sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej w związku z tzw. transformacją ustrojową, kiedy to bezpieczniacy, gwoli wyrobienia sobie jakiejś polisy ubezpieczeniowej na wypadek ewakuacji Sowietów ze Środkowej Europy, na własną rękę zaczęli przechodzić na służbę do przyszłych sojuszników Polski, wskutek czego nasz nieszczęśliwy kraj jest jakby sparaliżowany i niezdolny do realizowania swoich interesów w stosunkach sojuszniczych. Ten paraliż dochodzi do tego, że Polska sprawia wrażenie bezbronnej nawet wobec pana Kramka, który otwartym tekstem nawoływał do obezwładnienia rządu. Tych buńczucznych deklaracji musieli wysłuchiwać nie tylko ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo Polski w niezwyciężonej armii, ale i bandy darmozjadów, dekujące się po tak zwanych „służbach”. W tej sytuacji pan Kramek i tak jest uprzejmy, że jeszcze nie przechodzi od słów do czynów – ale jak długo możemy liczyć na jego dobrą wolę?

Stanisław Michalkiewicz
Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org)
16 kwietnia 2018

5
Ocena: 5 (4 głosów)
Twoja ocena: Brak

Stanisław Michalkiewicz - prośba o modlitwę

portret użytkownika Piotr Korzeniowski

Opcje wyświetlania odpowiedzi

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zapisz ustawienia" by wprowadzić zmiany.