Skip to main content

Piotrkowskie bestie

portret użytkownika Admin
PKWN_Manifest.jpg

W latach 50. znęcali się fizycznie i psychicznie nad... dziećmi, działającymi w niepodległościowych organizacjach. Taki zarzut postawił dwóm funkcjonariuszom Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Piotrkowie Trybunalskim - Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie łódzki IPN. Proces młodych patriotów odbywał się w 1951 roku Łodzi. W terenie dogorywało antykomunistyczne podziemie, z Konspiracyjnym Wojskiem Polskim na czele, a więźniowie pamiętali jeszcze twardą rękę byłego szefa miejscowej bezpieki - Mieczysława Moczara. Tablicę, poświęconą Żołnierzom Wyklętym, walczącym o wolną Polskę w latach 1944 - 1956 odsłonięto niedawno w Piotrkowie Trybunalskim.

Tadeusz Molenda, razem z innymi piotrkowskimi ubekami - Henrykiem Piętkiem i Eugeniuszem Gabrysiakiem - był już wcześniej sądzony, ale proces przed piotrkowskim sądem stanowił parodię wymiaru sprawiedliwości. Dziesięć lat temu, na pytanie, czy proces uda się zakończyć w tym tysiącleciu, przewodnicząca składu sędziowskiego Elżbieta Poradowska odpowiedziała: "Myślę, że tak. Nie patrzę aż tak pesymistycznie". Jerzy Biesiadowski, jeden z torturowanych członków piotrkowskich organizacji młodzieżowych, a w III RP oskarżyciel posiłkowy w procesie swoich oprawców, zapytany, czy sądowi nie zależy, aby winni ponieśli karę, stwierdził: - Kiedy poszedłem do sądu, sędzia Poradowska powiedziała mi, że są nowe dokumenty w naszej sprawie i musi je przeżuć. Winnych do dziś nie udało się osądzić.

W BEZPIECE OD 1945 ROKU

Henryk Piętek - szef piotrkowskich ubeków, na pewno nie stanie przed sądem - w PRL był wiceministrem spraw wewnętrznych. Piętek, rocznik 1922, w resorcie dosłużył się stopnia generała brygady. Droga Piętka do UB była typowa, prowadziła z Armii Ludowej. Służbę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego rozpoczął 19 stycznia 1945 roku. Dwa lata przed przybyciem do Piotrkowa pracował w Końskich, gdzie szybko został kierownikiem sekcji śledczej UB. Potem Piętek płynnie przeszedł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W latach 1962 - 1965 był zastępcą dyrektora Departamentu IV MSW, odpowiedzialnego za rozpracowywanie Kościoła. Jego przełożonym był płk Stanisław Morawski, widziany przy aresztowaniu Prymasa Stefana Wyszyńskiego. W latach 1965 - 1971 pełnił funkcję dyrektora Departamentu III MSW (do spraw walki z działalnością antypaństwową w kraju). W 1971 roku, w czasach Gierka, Henryk Piętek został wiceministrem spraw wewnętrznych. Wtedy również dochrapał generalskich szlifów. Na stanowisku pozostawał ponad cztery lata. Odchodząc ostatecznie z MSW w 1974 roku, bezpiecznie wylądował w Ministerstwie Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego, też jako wiceminister. Na nowym stołku spędził kolejne sześć lat. Za zasługi dla "ludowego" państwa Henryk Piętek otrzymał Komandorię z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

W IMIĘ MARKSA

Już kilka lat temu sprawę Henryka Piętka sąd wyłączył do odrębnego postępowania, ze względu na zły stan zdrowia. Taką opinię o wystawił mu... zakład kosmetyczno-lekarski. Podobno leczył się w szpitalu MSW przy ulicy Wołoskiej w Warszawie. Piętek uczestniczył jedynie w pierwszej fazie piotrkowskiego procesu, aby, jak mówił, "wyjaśnić sprawę". Jego wyjaśnienia ograniczyły się do trzech kwestii: w okresie objętym aktem oskarżenia nie było go w Piotrkowie, przedstawiony przez poszkodowanych rysopis nie odpowiada jego osobie, a w całej sprawie nie wyklucza zmowy.
Henryk Piętek zaprzecza, jakoby kiedykolwiek bił piotrkowskie dzieci. Tłumaczy, że jako szef powiatowego UB sam nie przesłuchiwał więźniów, bo miał do tego cały sztab ludzi. Odwrotnie - dbał o poprawę warunków w celach. Oskarżony musiał się jednak nieźle zasłużyć, skoro po służbie w Piotrkowie przeniesiono go na bardziej eksponowane stanowisko szefa bezpieki w Poznaniu, a potem we Wrocławiu. Pnąc się po szczeblach bezpieczniackiej kariery, trafił w końcu do Warszawy. Dalsze jego losy znamy. Jerzy Biesiadowski: - Podczas pierwszego spotkania na UB chciał, abym przyznał się do winy i wydał kolegów. W zamian otrzymałem obietnicę, że puszczą mnie wolno. Ale ja, zamiast odpowiadać, oglądałem portrety wiszące na ścianie jego gabinetu. "Ten to Stalin, ten Bierut, a ten trzeci to kto?" - zapytałem. Piętek wściekł się i przyskoczył do mnie. Straciłem osiem zębów. Ten trzeci to był Marks.

"TAKIE ŚWIATŁO MNIE ZABIJA"

Sądzony razem z Henrykiem Piętkiem - Eugeniusz Gabrysiak - zeznawał przed sądem, że jako oficer UB prowadził działalność operacyjną "wobec band", a "Słoneczko" stało się "ugrupowaniem bandyckim". Według niego, ludzie ci "nie korzystali z dobrodziejstwa amnestii i chcieli łatwego chleba, dokonując bandyckich napadów". Eugeniusza Gabrysiaka też nie było pod koniec 1950 roku w Piotrkowie: - Oczernia się mnie, a ja jestem uczuciowy. Za Niemców straciłem palec pod sieczkarnią. Elżbieta Poradowska, przewodnicząca składu sędziowskiego: - Czy to jest znak szczególny, który powinien być widoczny dla więźniów? Gabrysiakowi nie podobała się również obecność telewizyjnych kamer: - Takie światło mnie zabija. Mam rozbite oko. Sędzia Poradowska: - Proszę nie kierować światła w ten sposób. Kiedy prokurator zarzucił Gabrysiakowi bicie po pijanemu dzieci i używanie wulgarnych słów, były ubek odparł: - W życiu nie wypiłem nawet całej butelki piwa, a bluźnierstwa nie przeszłyby mi przez usta. Wychowałem się w rodzinie wielodzietnej, mieszkaliśmy obok kościoła. Sędzia Poradowska: Proszę o spokój na sali, bo nakażę opróżnienie. Gabrysiak: - Do UB trafiłem przypadkowo, dostałem przydział z wojska. Podczas procesu nie przyznał się do winy, ale obciążył innego funkcjonariusza, nieżyjącego już Kazimierza Mrozińskiego, nazywanego w UB "Cysorzem": - Zdarzało się, że podpisywałem mu protokoły przesłuchań, bo miał tylko cztery klasy podstawówki, a ja miałem ładny charakter pisma.

DZIELNEMU CHŁOPU WSTYD

Eugeniusz Gabrysiak popełnił jeden błąd - potwierdził, że nadal korzysta z uprawnień kombatanckich. Po nagłośnieniu sprawy, Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych odebrał mu uprawnienia, które należą się przecież za szczególne zasługi dla Polski. Wiesław Fijałkowski, członek młodzieżowej organizacji "Słoneczko" (siedem dni i nocy w karcerze): - Gabrysiak potrafił bić. Jak raz uderzył w prawe ucho, tak mi w głowie zaszumiało, jakbym dostał jakiś środek odurzający. Najbardziej bolało mnie to, że przesłuchiwał w mundurze oficera Wojska Polskiego. Mecenas Mastalerz, obrońca oskarżonych, do jednego ze świadków: - Czy rzeczywiście miał pan jakikolwiek związek ze "Słoneczkiem", czy tylko sobie to dziś przypisuje?
Sędzia Poradowska do obrońcy oskarżonych: - Panie mecenasie, pan wychodzi? Zostawia pan biednego Gabrysiaka? Mecenas Mastalerz: - Nie szkodzi, on i tak jest przygotowany. Sędzia Poradowska: - Dobrze, dzielny chłop. Wiesław Fijałkowski: - Podczas ostatniej rozprawy Gabrysiak podszedł do mnie i powiedział, że jest mu wstyd przed rodziną, dziećmi. Eugeniusz Gabrysiak mieszka w Piotrkowie. Po wyjściu z UB był taksówkarzem, pracował też w inspektoracie ruchu. Jan Pietrzak, inny członek "Słoneczka": - Kiedyś zatrzymał mnie na ulicy, gdy jechałem motorem. Powiedział, że mam niesprawny przedni hamulec i kazał wymienić.

REFERENCI PUBP BIJĄ

Obecne oskarżenie Instytutu Pamięci Narodowej zarzuca Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie fizyczne znęcanie się nad uczniami ostatnich klas szkół średnich w Piotrkowie Trybunalskim i Wolborzu. Torturowali młodych patriotów, mimo iż działalność organizacji, do których należeli, miała charakter wyłącznie propagandowy i ograniczała się do rozpowszechniania ulotek o treściach niepodległościowych. Kim są oprawcy? Tadeusz Król był w latach 1950 - 1951 referentem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Piotrkowie Trybunalskim. Następnie awansował na kierownika sekcji V, która zajmowała się m.in. ruchem młodzieżowym. W czasie wielogodzinnych, często nocnych przesłuchań, bił pokrzywdzonych pięściami, kawałkiem kabla, gumową pałką. Przywiązywał pokrzywdzonych do drążka głową w dół, po czym kopał ich po głowie i żebrach. Tadeusz Molenda w tym samym okresie (czyli w latach 1950 - 1951) też był referentem piotrkowskiego PUBP. Podczas wielogodzinnych przesłuchań, prowadzonych najczęściej w nocy, przywiązywał pokrzywdzonych do drążka, po czym, wiszących głową w dół, bił kablem po pośladkach. W toku śledztwa IPN ubecy do niczego się nie przyznali.

PIĘŚCIĄ W SZCZĘKĘ

Tadeusz Molenda kilka lat temu, podczas swojego pierwszego procesu, od początku w ogóle odmawiał składania wyjaśnień. Nie odpowiadał nawet na pytania swojego obrońcy. Uważał, że przedstawione mu zarzuty nie mają żadnych podstaw, a cała sprawa jest polityczną zemstą. Zeznania składał jedynie podczas śledztwa, jeszcze jako świadek: - Żadnych zbrodniczych czynów nie popełniłem, nad nikim się nie znęcałem się i nikogo nie torturowałem. Jerzy Biesiadowiski: - Molenda wiedział, jak bić, robił to z satysfakcją. Jak uderzał pięścią, to w szczękę albo nos, jak kantem dłoni, to w kark poniżej czaszki. Do dziś mam ślady z tamtych dni. Tadeusz Molenda twierdzi, że nie tylko nie bił, ale również nie słyszał, aby inni bili. Podobnie, jak Eugeniusz Gabrysiak, do dziś mieszka w Piotrkowie. Tu skończył szkołę średnią, z zawodu jest mechanikiem lotniczym.

Z TORNISTREM DO SZKOŁY

Jerzego Biesiadowskiego ubecy aresztowali w 1950 roku, kiedy szedł z tornistrem do szkoły. Miał 17 lat i był zastępcą komendanta organizacji antykomunistycznej "Mała Dywersja". Należało do niej 30 uczniów Liceum im. Batorego (autor miał na myśli Chrobrego) w Piotrkowie. Prócz "Małej Dywersji" UB rozpracował jeszcze dwie grupy, które działały w okolicy - piotrkowską "Młodzieżową Organizację AK", znaną bardziej pod nazwą "Słoneczko" i bełchatowską "Partyzantkę Podziemną". Ich założyciele mieli od 13 do 16 lat. Nie zgadzali się na likwidację polskiego harcerstwa i przerobienie ich na radzieckich pionierów. W 1990 roku Jerzy Biesiadowski złożył dokumenty swojej sprawy u poprzedniczki IPN - Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi. Od tego czasu trwało śledztwo, które do dziś nie zakończyło się skazaniem winnych. Z akt sprawy: "Członków tajnych organizacji bito rękoma i kopano nogami po całym ciele, krępowano im ręce w nadgarstkach uprzednio przełożywszy je pod nogami, a po przełożeniu kija pod ręce podwieszano (...) między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano wodę do nosa. Bito ich również prętem po całym ciele, ponadto znieważano ich słowami wulgarnymi, powszechnie uznanymi za obelżywe". To tylko część metod stosowanych w piotrkowskim UB. Większość przesłuchań odbywała się w nocy.

CZERWONY SĘDZIA

Latem 1951 roku młodzi antykomuniści stanęli przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Łodzi. Jerzy Biesiadowski wspomina: - Sędzia Bronisław Ochnio, który przewodniczył rozprawie, zdziwił się, dlaczego zeznaję inaczej, niż w śledztwie. Wytłumaczyłem, że na UB byliśmy bici. Ochnio zrobił się czerwony, kazał mi zamilknąć i w końcu przemówił: "A co, mieli was masłem smarować?". Większość nastolatków skazano. Długoletnie wyroki odsiadywali w obozie "reedukacyjnym" w Jaworznie, którego komendantem był słynny Szlomo Morel (oprawca zmarł niedawno w Tel-Awiwie, wcześniej Izrael odmówił Polsce jego ekstradycji). Po wyjściu na wolność zostali obywatelami drugiej kategorii, przez wiele lat nie mogli znaleźć pracy. Sędzia Elżbieta Poradowska: - Ze względu na pozostawanie pod stałą opieką poradni zdrowia psychicznego, trzeba rozważyć możliwość przesłuchania świadków w obecności biegłego psychologa, gdyż w tym zakresie ich zeznania mogą budzić uzasadnione wątpliwości. Korzystanie z pomocy neurologa nie podważało, zdaniem sądu, wiarygodności jednego z oskarżonych - Henryka Piętka.

WINNI BEZKARNI

Kim był sędzia Bronisław Ochnio? To wieloletni (od stycznia 1947 roku do maja 1953 roku) przewodniczący Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi. Urodzony w 1908 roku w Krasewie (powiat Radzyń Podlaski), w 1932 roku absolwent Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przed wojną kancelista, uczestnik kampanii wrześniowej. Podczas niemieckiej okupacji aplikant sądowy. 30 sierpnia 1944 roku wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego. Do lutego 1946 roku sędzia i p.o. szefa Wojskowego Sądu 1 Dywizji Piechoty. 16 grudnia 1946 roku (po kilku dniach procesu) jako przewodniczący składu sędziowskiego łódzkiego WSR wydał osiem haniebnych wyroków śmierci na żołnierzy jednej z największych organizacji niepodległościowego podziemia - Konspiracyjnego Wojska Polskiego, w tym ich dowódcę - kapitana Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca". Dwóm skazanym zmniejszył potem wyroki Bierut. Czterech żołnierzy KWP dostało mniejsze kary (od roku do 15 lat pozbawienia wolności). "Warszyc", razem z pięcioma swoimi podkomendnymi, został stracony 19 lutego 1947 roku - egzekucję przyspieszono ze względu na zbliżającą się amnestię. Komunistom (a szczególnie bezpiece, której KWP mocno dawało się we znaki) zależało na pozbyciu się groźnego przeciwnika politycznego. Do dziś nie wiadomo, gdzie został pochowany. Jeden z prokuratorów ze sprawy kpt. Sojczyńskiego - zmarły niedawno ppłk Czesław Łapiński (wówczas był szefem Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi), kilka lat temu dał się namówić na rozmowę o procesie KWP. Jego zdaniem, jednym z winnych wydania kary śmierci na "Warszyca" był właśnie Bronisław Ochnio. - Nie chciałbym tylko, aby wyglądało to tak, że usprawiedliwiam się, oskarżając zmarłych kolegów - wyznawał "szczerze" były stalinowski prokurator. - To był mój teren, ale na proces ściągnięto prokuratora z Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie Kazimierza Graffa. On był głównym oskarżycielem. Grupę Sojczyńskiego podzieliliśmy między siebie na pół. Graff "obsługiwał" tych od góry, ja pozostałych, którzy popełnili mniejsze przestępstwa (głównym zarzutem była chęć obalenia siłą nowego ustroju - TMP). Wnosiłem o kary od pięciu do dziesięciu lat - tłumaczył się Łapiński. Czesław Łapiński nigdy nie odpowiedział za sprawę "Warszyca". Inne osoby winne morderstwa na Stanisławie Sojczyńskim żyją jednak do dziś, np. wspomniany prokurator Kazimierz Graff. W 1939 roku Graff ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, był żołnierzem września, potem w Armii Czerwonej i LWP. W "ludowej" Ojczyźnie sprawował funkcję zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego (w randze pułkownika), a następnie szefa Prokuratury Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Kazimierz Graff mieszka na warszawskim Mokotowie, przez nikogo nie ścigany. Kilka lat temu nie wstydził się mówić, że nie żałuje swojego udziału w procesie "Warszyca". Konkluzja jest smutna - śledztwo, prowadzone przez Instytut Pamięci Narodowej w sprawie mordu sądowego na Stanisławie Sojczyńskim, nie doprowadziło do skazania winnych.

ZBRODNICZY NAUCZYCIEL

Czesław Łapiński, wzorem Kazimierza Graffa, nie czuł się winny zamordowania legendarnego dowódcy KWP. "Najciekawsza" była jego opinia o samym "Warszycu". Nawet w latach 90. uważał go za bandytę i mordercę: - Sojczyński prowadził regularną wojnę z twórcami nowego ustroju. Jego droga była naznaczona krwią. To był łódzki fragment bratobójczych walk. Przykłady? Na jednym z urzędów powiatowych była tablica z nazwiskami ponad 30 funkcjonariuszy UB, których zamordował. A za zbrodnie trzeba ponieść karę - mówił mi emerytowany prokurator. Stanisław Sojczyński - według Czesława Łapińskiego - bandyta i morderca, przed wojną był nauczycielem języka polskiego i historii. W czasie okupacji hitlerowskiej na czele oddziału AK rozbił więzienie w Radomsku, uwalniając 40 więźniów. 3 maja 1945 roku, po wkroczeniu Sowietów, wydał rozkaz kontynuowania walki. Powołał organizację SOS (Samoobrona i Ochrona Społeczeństwa), której zadaniem była m.in. obrona ludności przed aresztowaniami i likwidacja sowieckich kolaborantów. 19 stycznia 1946 roku, w pierwszą rocznicę rozwiązania Armii Krajowej "Warszyc" stworzył Konspiracyjne Wojsko Polskie. Wkrótce skupiało ponad 3 tys. żołnierzy (niektórzy szacują, że nawet 6 tys.), najwięcej na terenie łódzkiego i kieleckiego. Oddziały KWP przeprowadziły wiele spektakularnych akcji - m.in. dwukrotnie zajęły Radomsko, rozbijając placówki MO i UB, uwalniając więźniów i rozprawiając się z miejscowymi kapusiami.

"ROZSTAWIANIE AKOWCÓW
PRZECIWKO SOBIE"

- Czy mogłem nie uczestniczyć w tym strasznym systemie? Czy mogłem nie wydawać wyroków i miałem się zbuntować? - ciągnął w rozmowie ze mną Łapiński. - Wyobraża pan sobie prokuratora, który przechodzi na stronę wroga? Dostałbym kulę w łeb (bzdura, funkcjonariuszy stalinowskiego systemu bezprawia nie skazywano w sowieckiej Polsce na śmierć, mogli co najwyżej trafić do więzienia - TMP). Ponieważ byłem akowcem (Łapiński pracował w wywiadzie ZWZ-AK, był dowódcą zgrupowania AK na Ochocie, działał w partyzantce na Zamojszczyźnie, drugiego dnia Powstania został ranny w rękę - TMP), bezpieka deptała mi po piętach, byłem podsłuchiwany, inwigilowany. Moje nazwisko znalazło się na liście do MBP. - Dlaczego oskarżał pan swoich dawnych kolegów organizacyjnych? - To była celowa gra, polegająca na rozstawianiu akowców przeciwko sobie. Sojczyńskiemu mogłem tylko współczuć, że też należał do Armii Krajowej. Po jej rozwiązaniu tylko nieliczni, tak jak "Warszyc", podjęli walkę zbrojną. Największa grupa akowców przystosowała się do nowych warunków, zachowując większy czy mniejszy stopień dezaprobaty (u Łapińskiego stopień ten był zdecydowanie mniejszy - TMP). Zdaniem Łapińskiego, pojęcie "solidarności akowskiej" było po wojnie niewystarczające, stało się zużytym hasłem. W jego miejsce pojawiła się "solidarność narodowa", myślenie o Polsce: - Dla mnie najważniejszą dewizą było to, aby nie szkodzić drugiemu Polakowi, robić wszystko, aby mu pomóc - Łapiński lubił uderzać w takie wysokie tony. - To było wyższe zobowiązanie moralne niż poczucie przynależności do organizacji, której już nie było.

PROKURATORSKI DOROBEK

- Dlaczego objął pan stanowisko szefa Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi? - pytałem dalej Czesława Łapińskiego. - To był zupełny przypadek. Zaważył fakt, że miałem dobre rozeznanie w wojsku. Moja wcześniejsza praca została zauważona. Co to była za praca i czy też robił w niej wszystko, aby pomóc rodakom? Co takiego zauważyli jego przełożeni? Swoją powojenną historię przedstawia tak: w lutym 1945 roku zgłosił się do ludowego wojska, ale zamiast do artylerii dostał przydział do prokuratury wojskowej. Początkowo (już w randze majora) był wiceprokuratorem w Białymstoku - w ramach nadzoru prokuratorskiego jeździł po jednostkach wojskowych, oskarżał jedynie w sprawach o dezercję i niewłaściwe obchodzenie się z bronią.
W rzeczywistości ów "nadzór prokuratorski" to nic innego jak... praca w Wydziale do Spraw Doraźnych białostockiego Sądu Okręgowego. W okresie swojego funkcjonowania - od lutego do czerwca 1946 roku, wydział ten skazał na śmierć co najmniej 151 niewinnych osób - najwięcej ze wszystkich wydziałów doraźnych w kraju (sądziły one w trybie przyspieszonym, bez możliwości obrony i ułaskawienia oskarżonego, podstawą był na ogół dekret z 16 listopada 1945 roku "o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa"). To tylko fragment jego działalności na rzecz bliźnich w imię wyższego zobowiązania moralnego. Niecałe dwa lata po "przypadkowej" sprawie Stanisława Sojczyńskiego, 15 marca 1948 roku przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie żądał kary śmierci dla rotmistrza Witolda Pileckiego - dobrowolnego więźnia Oświęcimia i trójki współoskarżonych - Tadeusza Płużańskiego, Makarego Sieradzkiego i Marii Szelągowskiej. Ci żołnierze Andersa mieli być płatnymi szpiegami imperializmu. 25 maja 1948 roku Pilecki został stracony w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Tylko za tę sprawę Łapiński był sądzony (IPN zarzucał mu podżeganie do mordu sądowego na rotmistrzu), ale oskarżony zmarł w trakcie swojego procesu. Taki jest (cały?) dorobek prokuratorski Czesława Łapińskiego. W 1948 roku, pracując w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej, uzyskał awans na podpułkownika. Po odejściu z prokuratury został cenionym adwokatem. Kilka lat temu, doceniając jego "zasługi", Warszawska Izba Adwokacka skreśliła go ze swej listy.

ŻOŁNIERZ I PROFESOR

Wracając do sędziego Bronisława Ochnio - sądowego mordercy "Warszyca". Ponad dwa lata po wyeliminowaniu Sojczyńskiego - 14 marca 1949 roku, jako szef łódzkiego WSR, zawiadomił tamtejszy Urząd Stanu Cywilnego o zgonie kpt. Jana Małolepszego "Murata", kolejnego po "Warszycu", a zarazem ostatniego dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Wiadomo jednak, że "Murat" nie zmarł śmiercią naturalną - zamordowali go śledczy, podczas wznowionych już po procesie przesłuchań. Wyrok na Małolepszego - 4 marca 1949 roku - wydał WSR w Łodzi, tym razem nie pod przewodnictwem Ochnio, ale sprowadzonego specjalnie z Krakowa innego krwawego sędziego: Juliana Polana-Haraschina. W procesie zapady trzy wyroki śmierci: na "Murata" oraz dwóch księży z diecezji częstochowskiej: ks. Mariana Łososia i ks. Wacława Ortotowskiego, oskarżonych o współpracę z oddziałem Małolepszego. Trzeci ksiądz, Stefan Faryś, dostał 12 lat więzienia. W tej sprawie Ochnio powierzono jedynie funkcje administracyjne, ale jako przewodniczący łódzkiego WSR, który wydał wyrok, za morderstwo na Janie Małolepszym ponosi przecież odpowiedzialność moralną. Ale Ochnio, przez kilka lat pracy w Łodzi, nie tylko nadzorował pracę sądu, ale sam cały czas wyrokował. Np. w listopadzie 1946 roku orzekał w procesie członków łódzkiego okręgu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po kilku dniach od ich złapania przez bezpiekę, WSR miał już gotowy, kłamliwy, akt oskarżenia. Czytamy w nim m.in.: "Obok zbrojnych wystąpień i gwałtów obóz reakcji prowadzi akcję propagandową, najbardziej podstępną i zakłamaną, opartą na najpodlejszych wzorach hitlerowskich. Przez zespół akcji zbrojnej i propagandowej reakcja usiłuje zagarnąć przemocą władzę w Polsce i zmienić w gwałtownej drodze ustrój państwa polskiego (...). Organizacja WiN, której głównym zadaniem było prowadzenie oszczerczej propagandy i wywiadu, posiadała również oddziały leśne i bojówki". Sędzia Ochnio nie miał wątpliwości. Na podstawie tych spreparowanych oskarżeń skazał na śmierć dwóch członków WiN. Wobec kolejnych trzech wydał wyrok od pięciu do 10 lat pozbawienia wolności. Wśród nich znajdował się Stanisław Gorzuchowski - profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Prośby jego studentów, jak również rektora UŁ kierowane do Bieruta o ułaskawienie skazanego na pięć lat profesora - nie przyniosły efektu. Stanisław Gorzuchowski zmarł w więzieniu we Wronkach.

64 KARY ŚMIERCI!

Bronisław Ochnio do Łodzi trafił z Wrocławia. Jako przewodniczący tamtejszego WSR (maj - grudzień 1946 roku), 31 maja 1946 roku orzekł pięć wyroków śmierci, a także wieloletniego więzienia na członkach poakowskiego oddziału Stanisława Panka "Rudego". W nocy z 17 na 18 lutego 1946 roku, w miejscowości Czastary (położonej między Wieluniem a Kepnem) partyzanci zatrzymali pociąg nr 33 relacji Poznań - Katowice, a następnie rozstrzelali kilku jadących nim żołnierzy radzieckich. Akcja nie była bandyckim wybrykiem, ale odwetem za przestępstwa i rozboje, dokonywane przez Sowietów. Nagminną praktyką, której się dopuszczali, były gwałty na bezbronnych kobietach, właśnie w pociągu relacji Poznań - Katowice. Kilku pijanych żołnierzy radzieckich na próbie gwałtu zatrzymali nawet - w końcu stycznia 1946 roku - funkcjonariusze wieluńskiego PUBP. Zasądzone przez Ochnio kary śmierci zostały wykonane. Swoje krwawe żniwo późniejszy ppłk Ochnio rozpoczął już wcześniej. Po odejściu z Wojskowego Sądu 1. Dywizji Piechoty, między lutym a kwietniem 1946 r. przewodniczył Wydziałowi do Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. Ile osób posłał do piachu - dokładnie nie wiadomo - ale można przypuszczać, że był równie "efektywny", jak Czesław Łapiński. Prócz kierowania Wojskowymi Sądami Rejonowymi we Wrocławiu i w Łodzi, Bronisław Ochnio przewodniczył też - w latach 1953 - 1955 - lubelskim WSR. W sumie - w całej swojej karierze stalinowskiego sędziego - skazał na śmierć co najmniej 64 osoby! Ten "wynik" lokuje go na drugim miejscu pod względem ilości orzeczonych KS-ów (palmę pierwszeństwa dzierży zmarły w ubiegłym miesiącu w Warszawie sędzia Mieczysław Widaj - co najmniej 105 wyroków!). Na fali "odwilży" Bronisław Ochnio został przeniesiony do rezerwy. Znalazł pracę - jak wielu jego kolegów - w Sądzie Najwyższym.

WYMIAR MORALNY

Więzione w piotrkowskim UB dzieci, dziś dorośli ludzie, nie chcą zemsty: - Proces naszych prześladowców ma dla nas wymiar moralny. Stalinowskich oprawców trzeba osądzić, aby stanowili przestrogę dla przyszłych pokoleń. Prócz Tadeusza Molendy i Tadeusza Króla przed sądem powinni ponownie stanąć inni ubecy z Piotrkowa Trybunalskiego: Henryk Piętek i Eugeniusz Gabrysiak, jak również warszawski prokurator Kazimierz Graff, jeden z winnych mordu sądowego na dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego - Stanisławie Sojczyńskim "Warszycu".

TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI

Za: http://www.asme.pl/120215423325178.shtml

18 stycznia 2010

0
Nikt jeszcze nie ocenił tej publikacji. Bądź pierwszy
Twoja ocena: Brak

Ktoś ukarał żołnierzy sowieckich za gwałty!

portret użytkownika Piotr Korzeniowski

" ...Bronisław Ochnio do Łodzi trafił z Wrocławia. Jako przewodniczący tamtejszego WSR (maj - grudzień 1946 roku), 31 maja 1946 roku orzekł pięć wyroków śmierci, a także wieloletniego więzienia na członkach poakowskiego oddziału Stanisława Panka "Rudego". W nocy z 17 na 18 lutego 1946 roku, w miejscowości Czastary (położonej między Wieluniem a Kepnem) partyzanci zatrzymali pociąg nr 33 relacji Poznań - Katowice, a następnie rozstrzelali kilku jadących nim żołnierzy radzieckich. Akcja nie była bandyckim wybrykiem, ale odwetem za przestępstwa i rozboje, dokonywane przez Sowietów. Nagminną praktyką, której się dopuszczali, były gwałty na bezbronnych kobietach, właśnie w pociągu relacji Poznań - Katowice. Kilku pijanych żołnierzy radzieckich na próbie gwałtu zatrzymali nawet - w końcu stycznia 1946 roku - funkcjonariusze wieluńskiego PUBP."
Piotr Korzeniowski

Opcje wyświetlania odpowiedzi

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zapisz ustawienia" by wprowadzić zmiany.